Kto najbardziej efektywnie przyczynił się do rozpropagowania „skutecznych i bezpiecznych eliksirów”, nie tylko zresztą w naszym nieszczęśliwym kraju? Odpowiedź chyba nikogo nie zaskoczy. Jest prosta, a jednocześnie straszna… Wszak brylowali w tym procederze ulubieńcy mas. Władza w tym przypadku dokładnie wiedziała, co robi. Polityk, przeważnie musi na sympatię zapracować, a łaska pańska na pstrym koniu jeździ. Artyści, celebryci, a nade wszystko sportowcy, budzą pozytywne skojarzenia w sposób zupełnie naturalny. Przecież na swój wizerunek musieli ciężko zapracować, więc szacunkiem, a czasem wręcz czcią, są obdarzani nawet triumfatorzy rozgrywek lokalnych, czy mistrzostw Polski w czymkolwiek. Tym bardziej, jeśli zdobyli jakiś medal, czy puchar w zawodach międzynarodowych, zwłaszcza wyższej rangi.
Nie zapomnimy nigdy!
Olbrzymie bilbordy hańby widzieli wszyscy. Choć może lepiej napisać, „bilbordy olbrzymiej hańby”, bo ona zdecydowanie przewyższa nawet największy, wydrukowany wizerunek jakiejkolwiek postaci, na świecie. W każdym mieście czytaliśmy o #ostatniej prostej, co jeszcze dziś przyprawić może nie tylko o wymioty, ale o słuszny gniew. Wielu Polaków straciło swoich bliskich i dla nich marnym pocieszeniem będzie to, że i wśród sportowców nie obyło się bez ofiar. W zasadzie, przynajmniej u każdego normalnego człowieka, powinien budzić zdziwienie fakt, że widząc tragedie kolegów, nadal milczą lekkoatleci, czy piłkarze! Jak to w ogóle jest możliwe? Czy pieniądze i ryzyko zastopowania kariery mogą być jedynym wyznacznikiem działania? A co z artystami i celebrytami, którzy tak chętnie udzielali się w mediach, przekonując w sowicie opłacanych reklamach, że przyjęcie „eliksiru” to jedyna rozsądna decyzja, zwłaszcza, że jest gwarancją sukcesu, zdrowia, bezpieczeństwa, oraz wszelkiej pomyślności, także dla bliskich?

Można zapytać, jak to możliwe, że dali się tak „wkręcić’? Lecz czy naprawdę wszyscy uważali, że to tylko układ biznesowy? Zapewne wielu było przekonanych, że robi coś dobrego, a być może nawet ratuje życie innym. OK, przyjmijmy taką argumentację. Czemu więc nie odcięli się od fałszywej narracji, kiedy już stało się jasne, że to było gigantyczne oszustwo? Ostatni moment na publiczną skruchę, która być może pomniejszałby w jakiś sposób ich winę, stanowiło przyznanie w Parlamencie Europejskim przez panią dyrektor Small, reprezentującą firmę Pfizer, że preparaty zwane „szczepionkami” NIGDY nie były przebadane na okoliczność zatrzymywania transmisji wirusa Sars-CoV-2! To wówczas trzeba było zwołać konferencję prasową i złożyć zbiorowy pozew przeciwko bandytom, którzy wykorzystali wizerunki sportowców, celebrytów i aktorów, kłamiąc o rzekomej „ochronie osób bliskich”. Wtedy już przecież nie dało się ukryć w żaden sposób, że to było kłamstwo, choć wciąż jest ono propagowane na stronach rządowych. Jedynie jasna i prosta deklaracja, pozwoliłaby wyjść z twarzą, wprawdzie mocno już zszarganą przez akcję reklamową (bilbordy, filmy stręczące preparaty, etc.), ale wciąż z szansą na uratowanie wielu ludzi, karmionych szkodliwą propagandą. Oni nadal podejmowali decyzje brzemienne w tragiczne skutki. Czynią to zresztą także dziś. Nikt nie usunął z oficjalnych stron KPRM takich filmów, jak ten poniżej.

I niech nikt nie próbuje mi tłumaczyć draństwa hasłami w stylu „bo oni nic nie wiedzieli”, „to zawsze związki sportowe podejmowały decyzje”, „odmawiając straciliby stypendia sportowe” i tym podobne bzdury. Życie wielu ludzi powinno być ważniejsze niż własna kariera. Jeżeli nie, sumienie będzie im to wyrzucać do końca życia, nawet gdyby ludzie wybaczyli. Łatwo stawiać się w roli ofiary i opowiadać, że „skoro kazali…”, albo „bo inni robili to samo”, próbując usprawiedliwiać coś, czego w żaden sposób po ludzku obronić się nie da.
Jednak ten nieco przydługi wstęp był tylko pretekstem do krótkiej analizy, w której zamierzam pokazać, jak funkcjonuje zawodowy sport i kto rzeczywiście zarabia duże pieniądze oraz czemu tak się dzieje. Ekscytujemy się zarobkami gwiazd popularnych w skali globu dyscyplin. W Polsce również mamy kilka prawdziwych perełek. Pokażę nieco niżej garść statystyk, bynajmniej nie w celu usprawiedliwiania kogokolwiek, choć i taka pokusa istnieje. Wszak znacznie łatwiej przychodzi nam wybaczać tym, których kochamy…
To tylko biedni studenci…
Rozpocznę od kilku zdań na temat sportu akademickiego, który w Polsce wydaje się być wyłącznie fajną zabawą i dla wielu młodych ludzi rzeczywiście na tym się kończy. Nie jest jednak prawdą, że promując hasło „sport to zdrowie”, amatorzy robią to wyłącznie dla idei. W wersji nieco rozszerzonej do tego sloganu złośliwcy dodają na końcu słówko „utracone”. Jednak, już na poziomie uczelni, uprawianie niektórych dyscyplin wiąże się często z określonymi profitami. Nie chodzi bynajmniej wyłącznie o indywidualny tok studiów, czy możliwość wyjazdów zagranicznych, finansowanych w całości lub częściowo przez konkretny związek sportowy. Istnieją też stypendia dla sportowców, a możliwość korzystania z coraz lepszej bazy przekłada się w wielu dyscyplinach na większą możliwość osiągania sukcesów w sporcie zawodowym. Pytanie, jak wielu zawodnikom udaje się dotrwać do tego etapu? Mimo wszystko, jakaś pomoc finansowa istnieje.
Na przykład stypendia przyznawane przez Ministra Edukacji i Nauki dotyczą nie tylko znaczących osiągnięć naukowych i artystycznych, ale też sportowych. Łączna pula (dla wszystkich osiągnięć) to niewiele, bo tylko 840 stypendiów. Maksymalna kwota jednorazowego wsparcia w roku akademickim 2022/2023 wynosiła 17.000 zł.
Co ministerstwo definiuje jako „znaczące osiągnięcie sportowe”?
Kryteria są jasne – zajęcie w sportach olimpijskich lub paraolimpijskich w rywalizacji indywidualnej lub drużynowej, co najmniej:
– szesnastego miejsca w igrzyskach olimpijskich, igrzyskach paraolimpijskich lub igrzyskach głuchych,
– ósmego miejsca w mistrzostwach świata,
– szóstego miejsca w mistrzostwach Europy,
– trzeciego miejsca w młodzieżowych mistrzostwach świata lub Europy,
– pierwszego miejsca w mistrzostwach Polski rozgrywanych w kategorii seniora,
– miejsca, o którym mowa wyżej, w zawodach organizowanych dla osób niepełnosprawnych;
W przypadku analogicznych imprez akademickich, trzeba zająć co najmniej miejsce na podium. Nie są to więc warunki proste do spełnienia. Jednak istnieją także inne rodzaje wsparcia. Minister Sportu proponuje dofinansowanie na okres od 1 do 24 miesięcy w kwocie, której podstawą jest 2.300 zł / mc. Stypendia specjalne mogą tutaj sięgać 1,5 krotności podstawy i przyznawane są na czas do 12 miesięcy. Czyli, szału nie ma…
Zwłaszcza, że warunki są zbliżone, do opisanych wcześniej, a więc generalnie dotyczą miejsc 1-8 na szczeblu międzynarodowym w kategorii seniorów oraz miejsc 1-6 i 1-3, odpowiednio w kategorii młodzieżowców i juniorów. Inaczej pisząc, najpierw wynik, potem wsparcie, a jak widać, najmłodsi muszą udowodnić, że „nieźle rokują”, chociaż ewentualny progres powyżej pierwszego miejsca raczej byłby już trudny do osiągnięcia.😉
Szczęśliwie, w całej tej mizerii, są jeszcze stypendia lokalne, a ich kwoty bywają całkiem przyzwoite. Dla przykładu Lublin przewidział nagrody od 5 do 20 tys. złotych. Dotyczą one poważnych osiągnięć sportowych, które promują miasto, zaś stypendia przyznaje się za wyniki w dyscyplinach olimpijskich lub dyscyplinach mających znaczenie dla Miasta Lublin. W tym przypadku są to: motocross, wspinaczka sportowa, sumo, taekwon-do ITF, kick-boxing, karate kyokushin, karate tradycyjne; Wsparcie może wynosić od 4,5 tys. zł do 24,3 tys. zł brutto i wypłacane jest w 9 transzach. W dalszym ciągu mogą liczyć na nie najlepsi, ale jeśli zsumować potencjalnie możliwe do uzyskania kwoty, z pewnością da się przeżyć i nie będzie to wyłącznie dofinansowanie odżywek, sprzętu i dojazdów na treningi. Tak, czy inaczej, gdy spojrzymy jakie kwoty państwo przeznacza na sport na tym poziomie, trudno doznać oszołomienia. Trzeba też pamiętać, że w dyscyplinach indywidualnych, jak na przykład tenis ziemny, osiągnięcie sukcesu, nawet na miarę Mistrzostw Polski, nie mówiąc o wygrywaniu choćby najmniejszych turniejów poza granicami kraju, wiąże się z poważnymi nakładami, które przez lata ponoszą najbliżsi. Sponsora ze świecą szukać, chociaż wyjątki się zdarzają.
Obraz tego konstruktu, zwanego szumnie „sportem akademickim”, w konkretnych liczbach, pokazuje dość dobrze zestawienie z raportu NIK za 4 lata 2017-2021 (do 31 marca), zamieszczone na Forum Akademickim.

Spójrzmy zatem, jak to się ma do sportu akademickiego za oceanem. Najpierw takie zestawienie:

Warto zobaczyć, które dyscypliny sportowe cieszą się największą popularnością. Dlaczego? W filmie „Rejs”, inżynier Mamoń stwierdził: „Mnie się podobają melodie, które już raz słyszałem”, podobnie w USA, gdzie myśli się w kategoriach biznesu, preferencje społeczne są oczywistym wyznacznikiem inwestowania dużych pieniędzy. Ale przecież upodobania da się kształtować. Pełna zgoda, tylko nie zawsze tego rodzaju „lokata” da wystarczającą stopę zwrotu. Przy poniższych kwotach nie ma żartów. Wystarczy popatrzeć na grafikę:

Zacytuję fragment komentarza ze strony statista.com:
W Stanach Zjednoczonych sporty uniwersyteckie – zwłaszcza futbol amerykański i koszykówka – odgrywają znacznie większą rolę niż w innych krajach, niemal na równi ze sportami zawodowymi. Uniwersytety wspólnie generują miliardy dolarów z umów telewizyjnych, sponsoringu i sprzedaży biletów, a łączne przychody wygenerowane przez wydziały sportowe NCAA w 2019 roku wyniosły 18,9 miliarda dolarów. W wielu przypadkach trenerzy piłki nożnej i koszykówki zarabiają miliony dolarów rocznie, podczas gdy sportowcy są zmuszani do utrzymywania „statusu amatora”.
Tak w istocie było jeszcze całkiem niedawno. Ustawa z 1 lipca 2021 roku zmusiła jednak federację sportu akademickiego – National Collegiate Athletic Association (NCAA) do przyjęcia zmian. Dotąd sportowcy z college’u mogli przyjmować wyłącznie stypendia pokrywające koszty studiowania na uniwersytecie, wliczając w to pokój, wyżywienie i książki oraz czesne, które zwykle wynosi kilkadziesiąt tysięcy dolarów. Nowo przyjęta polityka NIL umożliwi najlepszym sportowcom zarobienie wielokrotnie więcej, zwłaszcza w dobie mediów społecznościowych, kiedy umowy reklamowe często przekraczają pensje sportowców.
Niewiele ponad 1,5 miliarda dolarów wynagrodzeń dla studentów – uprawiających najbardziej ukochane przez Amerykanów dyscypliny, w całej tej układance stanowi kwotę śmieszną, jeżeli roczne przychody NCCA w 2019 roku sięgały prawie 19 miliardów USD.
Czy jesteśmy ubogim krewnym?
Ależ skąd! Nie nie możemy sobie aż tak pochlebiać. W porównaniu ze sportem akademickim w USA raczej jesteśmy żebrakami. Na usprawiedliwienie trzeba od razu dodać, że prawie dziewięciokrotnie większy ludnościowo kraj, trudno porównać do Polski nie tylko pod względem ekonomicznym, czy sportowym, lecz przede wszystkim w kwestii podejścia do biznesu. Gdy przyjrzymy się dokładnie, co oglądają na szklanym ekranie Polacy, a ściślej jaką sieczkę są w stanie przyjmować z telewizora przez wiele godzin, zaryzykuję twierdzenie, że przyzwoicie zrobiony show sportowy, mógłby mieć sporą oglądalność. Skąd taka odważna prognoza? Jeśli druga liga piłkarska posiada rzeszę swoich fanów, którzy niezmiennie zasiadają przed ekranem, a kibicują często drużynom także z niższych dywizji, chętnie obejrzeliby swoich ulubieńców. A co z widzami zakochanych w innych, mniej popularnych dyscyplinach? Liczbę kibicujących polskim siatkarzom przecenić trudno. Na żywo śledzi zmagania bardzo wielu rodaków i potrafią zapełnić część obiektów także w Europie, czy gdziekolwiek na świecie, jeśli grają w mistrzostwach Polacy. Czy gdyby pojawiły się regularne relacje, niekoniecznie nawet ze stałych rozgrywek akademickich, ale z turniejów z odpowiednią oprawą i konkursami włączającymi także telewidzów i tych, którzy kibicują na żywo, nie byłoby sporej oglądalności? To wyłącznie kwestia pomysłu. Rzecz jasna, w mniejszej skali, niż ma to miejsce w USA, bo i budżet i liczba telewidzów do „zagospodarowania”, nieco inna. Jednak sukces tak starego programu, jak choćby „Gwiazdy tańczą na lodzie” (trzy edycje), czy podobnych reality show, gdzie konkurencje sportowe łączyły się z muzyką, z pewnością dają do myślenia. „Ale przecież tam występowali celebryci i aktorzy, więc to coś innego”. Przeciwnie! Wszak rywalizację lubimy oglądać na różnych poziomach, a gwiazdy, jak wiemy, kreowane są (nie tylko w Polsce) często zupełnie z niczego. Mamy setki „gwiazdek” znanych raczej ze skandali, niż pozytywnych działań, więc na niwie sportowej, przede wszystkim wśród młodych ludzi, dałoby się wyłowić nowe talenty. Mecze w ramach turniejów, ze znanymi dziennikarzami prowadzącymi relację, połączone z różnymi konkursami sprawnościowymi, jak wsady w koszykówce, albo rzuty za 3 punkty (w każdej dyscyplinie da się coś podobnego znaleźć – proszę obejrzeć choćby program Turbo-Kozak), przy organizacji cyklicznej, na pewno miałyby swoją widownię. I wcale nie chodzi o stworzenie wielkiej ligi, bo to byłoby trudne. Raczej o odpowiednie zagospodarowanie i pokazanie tego, co już posiadamy. Kiedyś można było oglądać transmisje z rozgrywek tenisa stołowego, czy futsalu. Oczywiście, na dość wysokim poziomie. Dziś też się to zdarza, ale rzadziej i zwykle tylko przy okazji imprez międzynarodowych. Czy jednak pierwsza liga nie prezentuje wystarczającej jakości, by chcieć się nią emocjonować? Niektórzy postawią pytanie: „A któż to będzie oglądał i kto zainwestuje w takie transmisje?” Odpowiedź jest banalnie prosta. Wystarczy zrobić badania rynku dotyczące popularności i chęci obejrzenia relacji z różnych wydarzeń sportowych. W dobie internetu i streamingu, można obniżyć koszty pojedynczego przekazu do około dwóch, maksymalnie trzech tysięcy złotych, nawet przy użyciu 4-5 kamer, więc nie potrzeba „wypasionej” transmisji z wozem i realizatorem z najwyższej półki. Znam ludzi, którzy podobne rzeczy robią na naprawdę wysokim poziomie, w bardzo rozsądnych cenach, a przy umowie cyklicznej można by je jeszcze obniżyć. „Tylko po co to robić, jeżeli nie da się porządnie zarobić?” – padnie kolejne pytanie sceptyka. Właśnie po to, by dać sobie i zawodnikom, szansę na spopularyzowanie zawodów, a sponsorom na wykupienie płatnej reklamy. W Stanach ten biznes także nie wziął się z niczego. Gdyby choć niewielka część wpływów mogła trafiać w przyszłości do zawodników, po pewnym czasie maszyna ruszyłaby z miejsca na dobre. Rynek jest płytki, ale jak widać, udało się przecież wypromować siatkówkę, piłkę ręczną, czy koszykówkę, które wcześniej żadnymi narodowymi sportami nie były. Jasne, że do rozpoczęcia takiego biznesu trzeba dobrej woli i cierpliwości wielu ludzi, zwłaszcza inteligentnego inwestora oraz sprawnego zespołu, bo bez marketingu nie uda się zbyt wiele osiągnąć. Świadomość, że do przyszłej konsumpcji wpływów można będzie przystąpić najwcześniej po roku, a może później, jest bolesna. Jednak profity z popularyzacji dyscypliny, czy samych klubów, a wreszcie też młodych sportowców, których obejrzy kilkaset, albo kilka tysięcy nowych kibiców, a potencjalnie kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy widzów, też trudno przecenić.
Zawodowcy zbierają wszystko?
Czy łatwo jest zmonetyzować niszową dyscyplinę sportu? Dziś wszyscy jednym tchem wymienią szereg tych, które osiągnęły sukces. Ale początki nie zawsze były proste. Przewagę mają, rzecz jasna, konkurencje globalne. W piłkę nożną, albo w tenisa, choć to dwa różne bieguny, gra się przez cały rok na całym świecie. Oczywiście, koszykówka, baseball, czy football amerykański i kilka innych sportów drużynowych również uczestniczy w „podziale tortu”. Jeśli nawet nie w Stanach, to w Europie uzyskały dość mocną pozycję, jak choćby piłka ręczna czy siatkówka, popularna już niemal na każdym kontynencie. Bronią się też całkiem dobrze sporty zimowe, chociaż nie wszystkie. Skoki narciarskie tracą na popularności, więc i nagrody są niższe. Zawodnicy się wycofują i kończą kariery. W mocnym przez dekady Turnieju czterech Skoczni nie można już dziś wygrać samochodu. Cóż, dość trudno porównać dyscyplinę uprawianą w 18 krajach, do tych, wymienionych wyżej. Skoki na igielicie, to tylko namiastka konkurencji zimowych i puchar letni zawsze raził sztucznością. Pomimo wszystkich zastrzeżeń, są jednak kibice, którzy chętnie obejrzą transmisję, czy to latem, czy zimą. Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Ameryce się udało, a w wielu innych państwach niekoniecznie, przynajmniej w części, znajdziemy na poniższych grafikach.

Dominacja sportowców amerykańskich, jeśli zestawimy zarobki liczone łącznie, czyli zarobione na boisku, korcie, czy parkiecie oraz poza nim w ciągu poprzedniego sezonu, licząc od maja 2021 do maja 2022, jest niepodważalna. Na czele listy mamy aż 35 atletów z USA, „aż” 3 przedstawicieli Zjednoczonego Królestwa, a dalej już tylko po jednym zawodniku z kilkunastu krajów. Ciekawsza jest jednak kolejna statystyka, ponieważ pokazuje konkretne gwiazdy wśród sportowców w następnym roku.

Należy zwrócić uwagę na dysproporcje pomiędzy przychodami z samego uprawiania konkretnej dyscypliny, a tymi z innych obszarów (przede wszystkim z reklam). Widać jasno, że z boksu i golfa „da się wyżyć” jedynie pod warunkiem dyspozycji sportowej, a reklama stanowi niewielką część wpływów. Inaczej, niż w przypadku koszykówki, czy piłki nożnej, chociaż Kylian Mbappe jeszcze musi nad kontraktami reklamowymi trochę popracować. 😉
Za to u pań mamy sytuację jeszcze bardziej kuriozalną. Część zawodniczek wcale nie musiała zarabiać biorąc udział w jakichkolwiek zawodach.

Wprawdzie amerykańsko-chińska narciarka dowolna, Eileen Gu oraz gimnastyczka Simone Biles wzięły udział w jakiś pojedynczych zawodach, ale widać, że nie musiały tego robić. Podobnie zresztą, jak siostry Williams. Natomiast Naomi Osaka i Emma Raducanu szczególnie nie nagrały się w tenisa w ubiegłym sezonie, bo ponad 95% wpływów pochodziło z reklam. Trapione problemami zdrowotnymi, nie miały w 2022 roku szans na większe sukcesy na korcie, a w tym również się nie uda. Naomi spodziewa się dziecka, a Emma zdecydowała się poddać zabiegom chirurgicznym po nieudanym początku sezonu. Szokować może wielkość przychodów, choć w obu przypadkach jest to w znacznej części zasługa pochodzenia. Naomi, Chinka mieszkająca w USA, jest już po zdobyciu kilku tytułów wielkoszlemowych, swego rodzaju ikoną w obu krajach. Z kolei Raducanu, z racji swoich rumuńsko-chińskich korzeni oraz brytyjskiego obywatelstwa, świetnie radzi sobie na dużych rynkach reklamowych, a można jeszcze dodać, że urodziła się w Toronto…
Nieco więcej musiała się napracować najmłodsza w tym towarzystwie Coco Gauff, choć największym tytanem pracy okazała się nasza Iga Świątek, podnosząc z kortu aż ponad 2/3 swoich przychodów. To niestety nie jest wyłącznie kwestia pracowitości utalentowanej raszynianki. Po prostu konkurowanie w liczbie zarobionych milionów dolarów z przedstawicielkami Chin, czy USA, nie było możliwe nawet przy tak fantastycznych wynikach jak wygranie 37 meczów z rzędu, dwa tytuły wielkoszlemowe i 5 zwycięstw w prestiżowych turniejach oraz pozostawanie numerem jeden od kwietnia 2022.
To doskonale pokazuje, dlaczego w Stanach, czy innym dużym kraju, łatwiej sportowcom zrobić biznes. Sukces sprzedaje się po prostu znacznie lepiej, jeśli to NASZ sukces. Trudno się więc dziwić Amerykanom, że chętniej będą się identyfikowali z własnymi sportowcami, a w konsekwencji kupią reklamowane przez nich produkty. Tak to działa. Jednak bynajmniej nie oznacza, że nie jest możliwe wypromowanie zawodnika w państwie znacznie mniejszym, a nawet lokalnie, w konkretnym regionie. Z pewnością warto próbować. Rzecz jasna z osiągnięciami na arenie międzynarodowej jest znacznie łatwiej, a przypadek Novaka Djokovica jest tu znakomitym przykładem. Serbia nie należy do europejskich potentatów gospodarczych. Nie może też konkurować ludnościowo, a jednak ma sukcesy w sportach drużynowych, a jeśli chodzi o tenis, poniższe zestawienie musi budzić szacunek.

Na dowód, że nie tylko inflacja, ale rosnąca popularność konkretnej dyscypliny sportu decyduje o wartości nagród można przytoczyć jeszcze takie zestawienie. Jak rosła wartość premii za zdobycie Pucharu Świata w piłce nożnej.

Brutalna prawda
Teza, że liczą się głównie pieniądze, nie jest wyssana z palca, zwłaszcza kiedy spojrzymy na te kilka wcześniejszych grafik. Faktem jest, że pieniądz rządzi światem i ta wyświechtana maksyma ma swoje uzasadnienie. Niektórzy jednak łapią się za głowy, uważając, że w sporcie doszło do patologii. Jak można płacić jakiejś „smarkuli” miliony za to, że nauczyła się przebijać żółtą piłkę na druga stronę siatki? Albo, skąd pomysł, żeby dziewiętnastoletniego piłkarza nabyć za 120 milionów euro? Ale to nie są zwykłe fanaberie zadufanych w sobie właścicieli klubów, chociaż prywatne ambicje mają tu pewne znaczenie. Bilans musi się jednak zgadzać, więc nikt nie płaci olbrzymich kwot tylko dlatego, żeby ustanawiać jakieś rekordy. Zwrot z inwestycji zwykle następuje w określonym czasie, chociaż zdarzają się wyjątki, czy to spowodowane kontuzjami, czy błędami w ocenie przydatności konkretnego zawodnika do zespołu. Wielu, zwłaszcza sfrustrowanych swoim życiem, widzów, czy internautów, zazdrości gigantycznych czeków uwielbianym, a czasem znienawidzonym i hejtowanym sportowcom. Trzeba to przyjąć na chłodno. Nikt nie zabrania nikomu, by spróbował swoich sił i trenował przez kilkanaście lat wybraną dyscyplinę. Trzeba uświadomić sobie, że skoro na świecie tenisa uprawia ponad 87 milionów ludzi, a kilkaset tysięcy poświęca się treningom i rywalizacji sportowej na serio, w wymiarze kilku godzin dziennie, to być może zawodniczka, która przez 60 tygodni potrafi utrzymać się na fotelu pierwszej rakiety globu, zasługuje jednak na szacunek i każdego zarobionego dolara? W moim przekonaniu, na pewno tak! Ale również tenisiści z drugiej, a nawet trzeciej, lub piątej setki rankingu, jak i piłkarze z czwartej ligi, również mają prawo do wynagrodzenia, o ile znajdzie się klub, czy sponsor, który im zapłaci. Jeśli traktują swoją pracę serio, czemu mieliby nie czerpać z niej profitów? Brutalna prawda jest jednak taka, że pieniądze nie przekładają się bezpośrednio na wyniki. Zawodniczka taka, jak Iga Świątek rodzi się raz na kilka lat. Tutaj ma znaczenie cały szereg okoliczności, w których talent i pracowitość muszą się spotkać z odpowiednią konstrukcją psycho-fizyczną oraz właściwym zespołem ludzi. Dopiero wówczas jest pewna szansa na sukces, choć gwarancji nadal nie ma żadnej. To dlatego sponsorzy wolą inwestować najwięcej w osoby już ukształtowane, które osiągnęły określony poziom sportowy i emocjonalny.
Czy dali się wykorzystać?
W tytule zapytałem, czy sportowcy dali się wykorzystać? Można by nawet pójść dalej, bo wielu w istocie stało się marionetkami w rękach globalistów. To być może nie do końca sprawiedliwa ocena. Z pewnością nie wszyscy. trzeba jednak odnotować ze smutkiem, że w trakcie mniemanej pandemii, nie było chętnych, aby stanąć w świetle jupiterów i powiedzieć, czy to na boisku, korcie, czy konferencji prasowej, że nie godzi się przymuszać najzdrowszej na świecie części populacji, do szprycowania w imię jakiegoś niewyjaśnionego bliżej celu. Zwłaszcza celu kompletnie urojonego, nie mającego z rzeczywistością nic wspólnego. Jak przypomniałem na wstępie, wielu zawodników i zawodniczek splamiło się udziałem w promocji śmiercionośnych zastrzyków, lockdownu ( słynna akcja #zostańwdomu), czy noszenia szmat na twarzy. Wydawać by się mogło, że na pewnym poziomie przychodów, można już sobie pozwolić na niezależność. Dlaczego więc jedynym, który powiedział NIE, był właśnie Novak? Ktoś będzie bronił tezy, że on mógł, bo zarobił najwięcej. Nieprawda! Są znacznie bogatsi sportowcy, nie tylko w USA. Lecz czy konieczne są przychody sięgające dziesiątek milionów dolarów za sezon? Czy nie wystarczy uzyskać dziesiątą część takich wpływów, a nawet niechby i setną, aby uznać zdrowie i życie innych, czy przynajmniej własne, za wystarczający powód do sprzeciwu?
Oczywiście, niektórzy naprawdę uwierzyli, że to wszystko w interesie innych i powinni dawać dobry przykład. Ale musieli przecież widzieć kłamców, którzy w mniejszym gronie zrzucali z twarzy szmaty i świetnie się bawili nie zważając na obostrzenia. Mieli też okazję przekonać się, jak śmieszne i żenujące okazywały się sytuacje z wielokrotnym testowaniem, przynoszącym kompletnie losowe wyniki. Nie dostrzegali, w jaki bandycki sposób krzywdzono ich kolegów zabraniając wyjścia na kort, bo zjedli śniadanie w tym samym hotelu, co kompletnie zdrowy, ale nieszczęśliwie „wytestowany” zawodnik, czy zawodniczka? I co? Zero refleksji? A może jednak obawa, że ich zawieszą, wyrzucą, przerwą karierę, itd.?
To wszystko mogło mieć i chyba miało jakiś wpływ na podejmowanie złych i szkodliwych decyzji. Nie stali się wzorem do naśladowania, za to z pewnością przysłużyli się właśnie globalistom, którzy mogli stosować tresurę bez obaw i ograniczeń. Owszem, organizatorzy płacili zawodnikom sporo mniej, bo wpływy w turniejach, czy rozgrywkach ligowych bez publiczności były ograniczone. Coś jednak można było zarobić… Innymi słowy, pieniądz okazał się silniejszy, niż przekonania, czy przyzwoitość. Wiem. Obrońcy będą krzyczeć, że przecież zawodowcy żyją z uprawiania sportu. Czym więc mieliby się różnić od nauczycieli, czy lekarzy? To prawda, że wielu zawodników czuło presję finansową. Mieli kredyty, jak inni, czasem przerwy z powodu kontuzji, a jeść i utrzymać rodzinę jakoś trzeba. Nie wszyscy zarabiali miliony i to zrozumiałe, choć każdy ma wybór. Wielu lekarzy zaryzykowało nawet życie swoje i bliskich, wcześniej stawiając na szali całą karierę, aby mówić prawdę i leczyć pacjentów. Uprzedzić ich także o zagrożeniach, jeśli poddadzą się „szczepieniu”. Pisałem jednak przede wszystkim o tych sportowcach, którzy już swoje zarobili i mogliby całkiem śmiało zrobić sobie przerwę, a jednak strach zwyciężył. Novak Djokovic nie dał się stłamsić. Zyskał szacunek środowiska i jednocześnie stał się zagrożeniem dla bandytów z Australii, czy innych miejsc. Jest niewątpliwie inteligentnym gościem i doskonale wiedział z jakim ryzykiem się to wszystko wiąże oraz jaki wpływ jego decyzja może mieć na innych. I właśnie dlatego powinniśmy być mu wdzięczni.
Na koniec ciekawostka, która pokazuje jakim nonsensem jest dążenie do zrównania stawek kobiet i mężczyzn w niektórych dyscyplinach sportu. Oczywiście, feministki będą krzyczeć, że to skandal, bo przecież mamy równouprawnienie itd. Jakoś trudno przekonać kibiców, żeby oglądali mecze kobiet, najlepiej tak samo często, jak mężczyzn.

Naprawdę sądzisz, że dałoby się obronić zrównanie nagród w piłce nożnej? A czy przypadkiem nie ma innych dyscyplin, w których próbuje się wmówić organizatorom, że wypłaty muszą być równe? 😉