– Proszę podpisać. Córka nie żyje. Nie pomoże jej pani, a jest szansa, żeby zrobić coś dobrego dla innych. One na pewno też by tego chciała, prawda?
– Ale, ona jest ciepła. Serce bije, a pan mówi… Jak to nie żyje?
– Tak, proszę pani, ale śmierć mózgu jest nieodwracalna. Nawet jeśli to jeszcze jakiś czas potrwa, to będzie za nią oddychał aparat. Czy pani chce tak żyć? Jej już tu nie ma, tylko aparatura podtrzymuje oddech. To nie ma sensu. Może pani uratować czyjeś życie… Proszę się zastanowić.
Ile takich rozmów ma miejsce w ciągu roku? Tysiąc, a może więcej? Całe lata mówiono nam, że jeśli odchodzimy, także w młodym wieku, to mamy jeszcze tę ostatnią szansę pomóc innym. Każdego roku liczba zmarłych dawców organów to od 500, do niecałych 800 przypadków. Jednak w ostatnich latach nie przekroczyła 640. Każdy z nas może złożyć stosowną deklarację na stronie Poltransplant.org. To może być zgoda, ale też sprzeciw wobec pobrania po naszej śmierci narządów. Niby wszystko takie proste i oczywiste. Jasne, że można polemizować czy transplantologia to właściwy kierunek rozwoju medycyny, zwłaszcza w tej części, która budzi tak wiele kontrowersji. Co się jednak zdarzyło 27 sierpnia 2020 roku?
Czy mamy do czynienia z zamachem na kolejnego naukowca? Gigantyczny skandal, który dzieje się na naszych oczach. Oczywiście, jak inne, prawdopodobnie zostanie zamieciony pod dywan. Od ponad 40 lat człowiek walczy o życie swoich pacjentów, a od 15 jest nękany w najbardziej ohydny sposób. Zdołał uratować ponad 1000 osób, nie tylko w Polsce, ale na różnych kontynentach. Te osoby miały przecież nie żyć. Co się stało?
Kamila dostała drugie życie.
„Pani córka nie żyje. Uszkodzony został pień mózgu. Może pani pomóc innym chorym, którzy czekają…”
Kamila żyje. Dlaczego? Ponieważ matka wyrwała ją ze szpitala. Zajął się nią profesor Jana Talar. Dziś pracuje w Szkocji i cieszy się dobrym zdrowiem. Podobnie, jak Agnieszką, która także została zakwalifikowana do oddania organów. Rodzina nie wyraziła zgody. Dziewczyna została wybudzona ze śpiączki, a rok później zdała maturę. Tego typu przypadków, o których opowiada, było dobrze ponad pięćset, ale uratowanych co najmniej dwa razy tyle. Po co to robi? Bo składał przysięgę Hipokratesa i kocha ludzi? Bo chce im pomagać? Bo właściwie rozumie słowo „etyka lekarska”? Zapewne to wszystko prawda, ale co w takim razie z innymi? Przecież również przysięgali? Niemożliwe, by wobec faktów mogli tylko wzruszyć ramionami i powiedzieć, że to jedynie tysiąc „przypadków”? Czy wobec tego należy w ogóle słuchać opowieści o „śmierci mózgowej”, kiedy ci wszyscy pacjenci żyją? Mało tego! Jakość życia wielu z nich zupełnie nie odbiega od normy, a przecież zostali już skazani na śmierć.
SMS Matki: „Bardzo proszę Pana Profesora, żeby Pan odebrał telefon. Syn ma 14 lat, uległ wypadkowi i lekarze go przekreślili. Błagam, niech Pan odbierze telefon”.
„To dziecko umarło z dniem wypadku. Na jego nieszczęście zaczął oddychać, bo już dawno pobralibyśmy organy i by było po sprawie.” – na koniec dodał – „Dajcie mu umrzeć, co wy… jeszcze od niego chcecie?”
A co powiedział matce lekarz?
– Szanse na przeżycie – zero. Mózg gnije. Czy pani rozumie, że Paweł nie ma żadnych szans? Cud, jak przeżyje operację. Cud, jak przeżyje godzinę. Pani będzie musiała przyjąć wiadomość. Pani naoglądała się filmów. Lekarz powiedział, że podjął się heroicznej operacji.”
Matka: – Czy będziecie syna wybudzać?
Lekarz: – To jest tak, jakbyście poszli na cmentarz i chcieli wybudzić tam leżących.
Matka: – Jak szłam przez korytarz, tak mi było przykro. Synowi bije serce, jest ciepły. Na cmentarzu serca nie biją i są zimni.
Kolejny lekarz: – Jest beznadziejnie. Daję sobie ręce obciąć, że z Pawełka nic nie będzie.
Matka: – Daję sobie uciąć głowę, że Pawełek wyjdzie z tego. (Popatrzył na mnie, jak na wariatkę, ale dał mi już spokój).
Pani została w klinice profesora nauczona strategii neuroterapii. Co mówiła dalej?
Pawełkowi już powoli wraca oddech. W środę zaczął mrugać powiekami, poza tym jak mu coś opowiadałam, to płynęły mu łzy. Dziś sam oddycha.
„Czyli co? – pyta profesor w tej rozmowie przeprowadzonej w TV Trwam – brak samoistnego oddechu, to jest objaw śmierci mózgu? To jest objaw przemijających reakcji wynikających z szoku mózgowego”.
A co jeszcze powiedział matce lekarz?
„To dziecko umarło z dniem wypadku. Na jego nieszczęście zaczął oddychać, bo już dawno pobralibyśmy organy i by było po sprawie.” – na koniec dodał – „Dajcie mu umrzeć, co wy… jeszcze od niego chcecie?”
Paweł został przeniesiony na zwykły oddział pediatryczny. Żyje. Odwiedził po jakimś czasie Klinikę „Budzik” w Warszawie.
Co można powiedzieć po czymś takim? Determinacja bliskich była silniejsza od przemocy słownej? Często walka nie była łatwa i trwała bardzo długo, a jeżeli nawet nie zawsze kończyła się pełnym sukcesem, kto ma prawo o tym decydować? Jak to możliwe, że lekarze pomylili się aż ponad tysiąc razy? Nie wszyscy trafili do tak wybitnego specjalisty, choć są podobne kliniki w kraju, jak choćby wspomniana Klinika „Budzik” Ewy Błaszczyk. Nie dowiemy się jednak nigdy, jak potoczyłyby się losy innych, którzy mieli mniej szczęścia…
Profesor Jan Włodzimierz Talar – polski lekarz, nauczyciel akademicki i profesor nauk medycznych. Specjalista od rehabilitacji, rehabilitacji medycznej i chirurgii. Znany z dużej skuteczności wybudzania ze śpiączki pourazowej. Pułkownik Wojska Polskiego.
To zaledwie krótka notka, którą znajdziemy w okienku wyszukiwarki Google, po wpisaniu nazwiska naukowca. Dziś 74-letni lekarz związany przez długie lata z Bydgoszczą, o którym napisać tylko, że skutecznie wybudza ze śpiączki, to zdecydowanie za mało. Autor i współautor wielu znakomitych publikacji naukowych oraz kilku książek. Ostatnia z nich (2018) nosi tytuł: „Śpiączka mózgowa, a tak zwana „śmierć mózgu“. To nie jedyna pozycja, w której pan profesor wyraża krytyczne uwagi wobec konwencji harwardzkiej – dokumentu, jaki legł u podstaw brzemiennego w skutki naukowego stwierdzania śmierci pacjentów na podstawie właśnie tzw. „śmierci mózgowej”. Obszerna książka (950 stron) jest z pewnością kompendium wiedzy o wybudzaniu pacjentów. To obserwacje z perspektywy ponad 40 letniej praktyki. Jak czytamy w opisie, pozycja ta powinna stanowić nie tylko podręcznik znajdujący się w każdym polskim szpitalu, ale jej treść koniecznie winny poznać wszystkie rodziny chorych znajdujących się w śpiączce mózgowej. To przecież one mają wielkie zadanie do wykonania, zwłaszcza kiedy popatrzymy na stan aktualnej medycyny.
Don Kichot, szczęściarz, a może hochsztapler?
Czy temat właśnie teraz został wywołany przypadkiem? Nie. Miałem okazję ponad rok temu obejrzeć kilka programów z panem profesorem Janem Talarem, które były niezwykle interesujące. Dwa lata wstecz dyskusja pod egidą KAI, z udziałem zaproszonych gości, na pewno mocno przybliżyła temat, także laikom, chociaż w jej trakcie zarzucano profesorowi niekompetencję, co jest już kompletnym kuriozum. Nie jest dobrze, kiedy polemika przekształca się w napaść. Można zrozumieć, że intencje lekarzy, profesorów z wieloletnim stażem, są dobre, ale trudnie nie zauważyć, że przytaczane historie pokazywały też skalę manipulacji. A jak to wyglądało wcześniej? W 2013 roku na Sympozjum w Poznaniu wykład pana profesora stał się w środowisku medycznym swego rodzaju skandalem. Lekarze poczuli się urażeni, kiedy naukowiec powiedział wprost, że śmierć pnia mózgu nie istnieje, zaś organy pobierane są od żywych osób. Horror, prawda? Tu jest pewien problem, bo o ile, z relacji i wywiadów można wysnuć dokładnie taki wniosek, to wielu lekarzy, także profesorów medycyny, stoi za definicją śmierci mózgu murem. Czyli, że co? Postać profesora jest kontrowersyjna, a poza tym generalnie z tą definicją śmierci mózgowej wszystko jest ok? Bo są procedury, bo kilku specjalistów, bo po dokładnych badaniach, wypełnieniu specjalnej ankiety itd., itp.
Kot posłucha tego wywiadu, zrozumie, że nie tylko nie jest ok., ale od „ok” są tutaj całe lata świetlne. Można też obejrzeć ten program. Krytyka konwencji harwardzkiej jest tu po prostu miażdżąca, choć jeszcze znacznie gorsza od niej wydaje się praktyka. Mimo to, wielu naukowców przekonuje, że błędy może się zdarzały, podobnie jak nieuprawnione rozmowy z rodzinami, podejmowane jeszcze przed orzeczeniem śmierci mózgu. Na dowód tego powołują oni m.in. zdjęcia angio CT, która to metoda ma zostać włączona do pozostałych, jak obligatoryjna i całkowicie obiektywna. Tam na zdjęciach widać, że krążenie krwi w mózgu pacjenta ustało całkowicie. Czy to pomoże?
Tymczasem 27 sierpnia media, oczywiście tylko niektóre, obiegła wiadomość, że pan profesor Jan Talar staje właśnie, kolejny raz, przed komisją Izby Lekarskiej w Warszawie z zarzutami szerzenia informacji sprzecznych z obowiązującą wiedzą medyczną. Naprawdę? Jak to możliwe, by naukowcowi, który dowiódł i to w sposób nie budzący nawet cienia wątpliwości, bo przecież praktycznie, pracując na olbrzymiej grupie pacjentów, że oni żyją, stawia się zarzut „nienaukowości”. Czy to oznacza, że o ile fakty przeczą doktrynie, przyjętej wiele lat temu w sposób dość skandaliczny, to tym gorzej dla faktów?
Postronny obserwator mogłoby odnieść wrażenie, że nic złego naukowcowi stać się przecież nie może. Pokaże wyniki terapii, zdjęcia oraz kilku żywych pacjentów, którzy potwierdzą, że pan profesor miał i ma wciąż, rację. To chyba też najlepszy, bo w końcu najbardziej przekonujący sposób, aby swe racje udowodnić. Pacjent pozbawiony nerek, wątroby, a zwłaszcza serca, raczej nikogo o niczym przekonywać już nie będzie. Licznie uratowani przez profesora, zdiagnozowani wcześniej, jako „umarli”, którzy mieli stać się ewentualnie rezerwuarem części zamiennych, są najlepszym dowodem na systemową paranoję, czyż nie? Nic z tego! Polemika z tego typu organem jest mniej więcej tak samo skuteczna, jak maseczki przeciw koronawirusowi. Izba Lekarska, jako sąd kapturowy, bynajmniej nie zbiera się w celu dociekania prawdy, czy swobodnej wymiany zdań, lecz by ukarać lekarza wezwanego przed tę „wysoką komisję”. Niestety, praktyka jest taka, że właśnie bez względu na fakty, a często również kompletnie wbrew faktom, dokonuje się publicznego i środowiskowego linczu na naukowcach, którzy mają inne zdanie, albo wyszli przed szereg. Jak wyjaśnić w inny sposób to, że Izby nie interesują świadkowie, których „podsądny” chce przedstawić? Owszem! Wyznaczono już dla pana profesora nawet dwa terminy rozpraw, co oznacza, że scenariusz ich przebiegu został starannie przygotowany. Żeby było jeszcze gorzej, ta „aktualnie obowiązująca wiedza medyczna”, na którą się powołują oskarżyciele, a której jakoby nie szanuje krnąbrny profesor, to właśnie nadal rzeczona konwencja harwardzka z 1968 roku. Całkiem „świeża” wiedza medyczna, nieprawdaż? Dogmaty nieco rozszerzone okólnikami Ministra Zdrowia. Skoro uczestnicy zadekretowali kiedyś śmierć mózgową, nie będzie nam tu jakiś profesor „pluł w twarz”. A, że kogoś uratował? Nawet niechby to była prawda, to przecież wbrew nauce, a do tego organy jednego człowieka mogą ocalić, albo przedłużyć życie, kilku pacjentom, więc uratowanie potencjalnego dawcy, to żaden sukces… Czyli?
Money, money, money…
Nie mówi się o tym zbyt głośno, ale przecież każdy przeszczep wiąże się dla pacjenta z koniecznością przyjmowania do końca życia leków immunosupresyjnych, a tu już np. tylko zwykły syrop dla dzieci po przeszczepie potrafi kosztować 859 zł. Oczywiście, wiele z tych leków jest refundowanych, co w praktyce tylko podnosi ich cenę i staje się źródłem korupcji. Zostawmy to jednak na inną okazję. Tutaj istotne jest, by jacyś pacjenci po przeszczepach pojawiali się w większej liczbie, bo tylko wtedy można im sprzedać drogie leki, a gdyby pozostali sami żywi dawcy, którzy zechcieli oddać swojemu dziecku nerkę, czy kawałek wątroby, cały ten pięknie rozwijający się „przemysł” zacznie się zwijać. Stąd w środowisku pojawiają się od dość dawna głosy, że koniecznie należy coś z tym zrobić. Fakt, że jakiś doktor, czy profesor, próbuje wkładać kij w szprychy, zwłaszcza, gdy transplantologia wciąż „pod kreską”, jest dość nieprzyjemny. Miało być przeszczepów z roku na rok coraz więcej. Mówi się o ich potrzebie dość szeroko w mediach. Pamiętamy akcje propagandowe, w których mniej lub bardziej znane osoby opowiadają, że zarejestrowali swoją zgodę na stronie Poltransplant, albo że zawsze noszą ją ze sobą, a rodzina jest o tym poinformowana. Nagle, choć nie do końca, bo przecież to wypowiedzi powtarzane od lat, jakiś gość zachowuje się „tak nieodpowiedzialnie” i opowiada, że śmierci mózgowej nie ma. No, przecież to czysta herezja. Niedouk jakiś, czy co? Tylko co on ma mówić, jeśli to prawda? Oczywiście, jest możliwe doprowadzenie do śmierci mózgu i tego nikt nie kwestionuje, tyle że w większości przypadków do tego momentu droga jest dość długa i jest szereg procedur, które są w stanie ją przerwać. Kiedy profesor tłumaczy to dość dokładnie i cierpliwie, zarzuca mu się, że nie zna stanu „aktualnej wiedzy medycznej”. Paranoja… Może to on powinien raczej spytać, którego z uratowanych pacjentów należało zabić? Dlaczego zmieniano rozpoznania w karcie wypisu ze szpitala, czemu nie podejmowano działań, które wcale nie wymagały wielkich nakładów finansowych i dlaczego nie stosuje się standardów obowiązujących już w wielu krajach? Czy przywiezienie na taką rozprawę 500 uratowanych zrobiłoby na komisji wrażenie? Nie sądzę.
Prawdę pisząc, ani trochę nie wierzę w jakąkolwiek sprawiedliwość w orzeczeniach ferowanych przez Izby Lekarskie. To wysoce szkodliwa klika, która dawno już powinna przestać istnieć, a środowisko lekarskie winno mieć wybór oraz możliwość tworzenia własnych organizacji, nie skrępowanych gorsetem Big Pharmy. Coraz częściej, niestety, funkcjonujące gremia nie tylko są nieobiektywne, co jest eufemizmem, ale stają się wręcz „bojówkami” koncernów farmaceutycznych, które płacą i wymagają. Ktoś, kto stał się nieposłuszny i próbuje machać szabelką, przeznaczany jest do odstrzału. Często po cichu i jak najszybciej, aby nie mnożyć strat. Znamy podobne sytuacje i jest ich ostatnio coraz więcej.
Niedawno sąd kapturowy po kolejnych próbach dopadł w końcu dr Huberta Czerniaka, a kilka tygodni temu, dr Annę Martynowską. To już nie są żadne precedensy, tylko stała, odrażająca praktyka. Trzeba obrzydzić życie, opluć lekarza tak, żeby musiał, najlepiej do końca życia, tłumaczyć, że nie jest wielbłądem, a wreszcie zawiesić mu prawa wykonywania zawodu. Niech sobie zapamięta z kim zadarł. Jeśli się pokaja i przeprosi, może damy mu spokój. Tak wyglądają fakty. Panią dr Martynowską Izba Lekarska wyrzuciła nawet z własnej rozprawy… podobno za brak maseczki.
Tym razem, jak sądzę, mamy do czynienia z przestępstwem wielkiego kalibru. Przestępstwem, ponieważ jeśli uniemożliwia się obwinionemu przedstawienie dowolnej linii obrony i nie dopuszcza niewygodnych, a jednocześnie też niemożliwych do podważenia dowodów, można taką metodą w praktyce skazać każdego za cokolwiek. To nie ma prawa zdarzać się nagminnie w cywilizowanym kraju. Lekarze nie są, niestety, środowiskiem zintegrowanym i nie wyjdą na ulice, chociaż powinni zrobić to dawno, a w tej sprawie na pewno, jak w żadnej innej, jest to niezwykle ważne. Cenzura staje się wszechobecna, polemika całkowicie wykluczona i nie zdziwię się, jeżeli panu profesorowi nagle odetną możliwość wystąpienia na swojej rozprawie, pod dowolnym pretekstem. Obym się mylił… Na razie wiemy, że odcięto obecność niezależnych dziennikarzy, która spowodowałoby, siłą rzeczy, nagłośnienie procesu, co może nie spodobać się koncernom, a już zwłaszcza tym, znajdującym się pod szczególną ochroną pani Żorżety.
Wiodące media siedzą cicho. Czy po farsie, dla której nazwa „rozprawa”, albo „proces” może być ewentualnie synonimem tego wyjętego żywcem z Kafki, choć wciąż jest nadzieja, że pan profesor nie będzie do końca aż tak uprzejmy, jak bohater książki, dowiemy się, jak to wyglądało? Raczej nie. Pewnie zobaczymy za to jakiś kolejny napastliwy materiał, jak ten z 2013 roku, gdzie TVP dokonało niemal linczu na profesorze, nie pierwszy i nie ostatni raz zresztą, stosując ohydną manipulację i przedstawiając tylko jedną stronę zagadnienia. Co myśli sobie widz, oglądając ślicznego chłopca, który doczekał się na serduszko, a przeszczep się udał, o czym mówią szczęśliwi rodzice? Jak bardzo musi współczuć skrzywdzonym anestezjologom, opowiadającym, że poczuli się tak straszliwie dotknięci wypowiedzią profesora oraz oczekującym z nadzieją na przeszczep pacjentom? Wszyscy tacy mili, serdeczni i pomocni, a jeden „sukinsyn” się trafił, który chce żeby małe dzieci poumierały i inni pacjenci też, prawda? Dokładnie tak się robi chwytające za serce materiały i przy okazji oczernia niewinnego człowieka. Żadnej, choćby najmniejszej, próby merytorycznej refleksji, zwłaszcza u lekarzy. Czy ktoś z redakcji podjął choćby próbę wyjaśnienia z jakiego powodu pan profesor twierdzi, że śmierć mózgowa nie istnieje? Mówi tak, bo chce być oryginalny, czy może ma dowody? Izba Lekarska nie jest nimi zainteresowana, to już wiemy, ale telewizja? Przecież to hit, który podniósłby oglądalność, może nie do wymiaru finału Ligi Mistrzów, ale z pewnością znacznie. Nikt nie zadał sobie nawet odrobiny trudu, aby pokazać na przykład radość rodziców Agnieszki, od której już mieli pobierać narządy, a wkrótce po tym dziewczyna dała sobie radę na studiach. Mogli pokazać wielu innych chorych, których zaliczono już w poczet potencjalnych dawców. Chyba można było, dla minimum uczciwości, wybrać choć jeden z kilkuset przypadków? Pewnie tak, lecz nie wtedy, gdy ręce wiążą firmy farmaceutyczne, a są też być może jakieś naciski Poltransplant-u. W końcu, jak wiemy, pecunia non olet, zaś reklamodawcy są zawsze potrzebni, a ta branża płaci akurat chętnie i terminowo…
Transplantacja tak, ale…
Sam nie należę do przeciwników transplantacji? Pan profesor, o czym wielokrotnie mówił, także dostrzega w przekazywaniu narządów dużą wartość, co nie zmienia faktu, że nie może się to z pewnością odbywać poprzez mordowanie innych chorych. Zbyt mocne słowa? A jakiego terminu można użyć, gdy pobiera się organy od człowieka, który mógłby żyć jeszcze wiele lat, w większości przypadków, w zadowalającym stanie zdrowia? Czyż stwierdzenie śmierci pnia mózgu jest na pewno wystarczające? A skoro tak, czemu okazuje się odwracalne? Czyż byśmy mieli ponad tysiąc cudów i dziwnym trafem wszystkie u pana profesora Talara? A może to po prostu tysiąc mylnych diagnoz lekarzy. Decyzje są kolegialne (trzech, albo po zmianie, co najmniej dwóch lekarzy musi podpisać się pod protokołem). Czy mylne diagnozy dotyczące tak istotnej kwestii, jaką jest dla bliskich i samego zainteresowanego pacjenta, wybór życia i śmierci, nie jest skandalem, który należy wyjaśnić? Oczywiście, dla wielu spraw mielibyśmy do czynienia z przedawnieniem.
Sam, nieprzytomny pacjent, raczej decyzji nie podejmie. Bliscy są więc nakłaniani, aby zrobili to w jego imieniu i możliwie jak najszybciej. Przecież „zmarły” był dobrym człowiekiem i na pewno sam chciałby pomóc innym… a więc? Odłączmy go od aparatury. Czy ktoś z tych, którzy dziś ośmielają się oskarżać profesora Talara, w ogóle zadał sobie pytanie, jak dziś czują się rodziny ofiar, które zgodziły się w bardzo podobnych sytuacjach, na odłączenie aparatury i pobranie narządów od swojego syna, czy córki, a później dowiedzieli się, że tacy pacjenci mogą przeżyć? Co więcej, mówimy tu o setkach osób, a nie o pojedynczych przypadkach! Jak oni mają dalej żyć ze świadomością, że być może skazali ich na śmierć. Owszem, zapewne nieświadomie i przy okazji pomagając komuś innemu, a może ratując nawet kilka żyć, ale czy mieli prawo to zrobić?
Polemika wykluczona?
Na stronie wspomnianego już Poltransplantu znajdziemy między innymi wzory oświadczeń woli, które teoretycznie wystarczy tylko wypełnić, podpisać i odesłać. Ile osób to zrobiło? Kto w ogóle ma świadomość jaki jest obecny stan prawny w tej kwestii i jaka jest praktyka? Pan profesor mówi wprost, bo wie to od bardzo wielu rodzin, na które wywierano silną presję. Jeśli ktoś nie złożył pisemnego sprzeciwu, zarejestrowanego w stworzonym na stronie Poltransplant Centralnym Rejestrze Sprzeciwów, to szanse na ochronę chorego znacznie spadają. Teoretycznie, można bronić bliskiego przed pobraniem narządów mówiąc o jego woli, którą wyrażał za życia, a co mówi na ten temat prawo?
Cytat z powyższej strony:
Według polskiego prawa każda osoba zmarła może być uważana za potencjalnego dawcę tkanek i narządów, jeśli za życia nie wyraziła sprzeciwu. Lekarze, pod opieką których był zmarły, informują zwykle rodzinę o śmierci i zamiarze pobrania narządów do przeszczepienia, lekarze pytają rodzinę czy zmarły za życia nie wyraził sprzeciwu ustnie w obecności świadków, lekarze nie muszą prosić rodziny o wyrażenie zgody na pobranie narządów. Jeśli zmarły pozostawił pisemny zapis dotyczący jego woli odnośnie pobrania narządów (np. oświadczenie woli) po śmierci, lekarze respektują jego decyzję. Bliscy mogą jedynie potwierdzić opinię zmarłego na temat pobrania narządów , jeśli ją znają.
Zatem, o ile nie ma niczego na piśmie, lekarze mogą, ale nie muszą uwierzyć. Nawet nie muszą też poinformować rodziny w odpowiednim czasie, ponieważ słowo „zwykle” nie oznacza „zawsze”. Drobny szczegół, który potrafi zmienić wszystko, a być może zadecydować też, czy chory przeżyje… Warto zauważyć, że strona, która zawiera formularze (wprawdzie tylko do pobrania) i dotyka bardzo istotnych kwestii medycznych i nie tylko, nie spełnia podstawowych norm bezpieczeństwa, gdyż nie posiada certyfikatu SSL. Efekt, który widzimy na pasku adresu (przekreślona kłódka) może powodować, że niektóre programy antywirusowe w ogóle nie wpuszczą zainteresowanego na stronę, więc nie będzie mógł pobrać żadnego formularza. Czy to jest działanie profesjonalne? Certyfikat kosztuje 123 zł brutto…
Smutne to wszystko, tym bardziej, że pan profesor Jan Talar jest niekwestionowanym autorytetem w swojej dziedzinie, cóż z tego, gdy jego sugestie co do procedur związanych z ratowaniem pacjentów z ranami głowy i innymi urazami, które są już standardem w innych krajach, a wcale nie wymagają poniesienia wysokich kosztów, wciąż są w Polsce lekceważone. Jak uwierzyć w czyste intencje decydentów, jeśli specjalny kask chłodzący wartości około 2 tysięcy złotych, gdyby znalazł się na wyposażeniu każdej specjalistycznej karetki pogotowia, mógłby zwielokrotnić szanse przeżycia wielu ofiar wypadków, a jednak nikt nic z tym nie robi? Tego rodzaju sprzęt mogłaby podarować służbie zdrowia nawet WOŚP i to w mgnieniu oka, ale jakoś nikt na taki pomysł nie wpadł. Zresztą można by zacząć choćby od pojedynczych karetek i w budżecie każdego miasta dałoby się wygospodarować te 8, czy 10 tysięcy. Czemu się tego przez tyle lat nie dało zrobić?
Wszystko zaczyna się od głowy… a ryba się nawet od niej psuje. A może jest tak, że skoro zdarzył się już wypadek, to głowy chronić nie należy jakoś szczególnie? Jasne, że lekarz ratuje pacjenta, najczęściej z pełnym oddaniem, ale jeżeli nie ma właściwego sprzętu, to cudów nie uczyni. Ludzie i tak w końcu umierają, po co więc blokować aparaturę i wybudzać ze śpiączki, kiedy tylu chorych czeka na organy?
Mówimy coraz częściej, że Świat oszalał. Widzimy rzeczy, o których nie śniło się nie tylko filozofom, ale pewnie nikomu. Medycyna rozwinęła się tak bardzo, że potrafi uratować życie w przypadkach naprawdę ekstremalnych, a jedocześnie zabija się przecież zupełnie niewinne dzieci w łonach ich przyszłych matek, tylko z tego powodu, że mogłyby okazać się chore. Czy transplantologia, w której pokładano tak wielkie nadzieje, zamiast w cywilizację życia wpisze się jednak w cywilizację śmierci? Nie chciałbym nikogo skrzywdzić, a już zwłaszcza tych lekarzy, którzy walczą z oddaniem o życie każdego pacjenta bez względu na warunki w jakich przyszło im pracować.
Jeżeli jednak ktoś uważa, że w ogóle można zadawać pytanie o to, czy należy ratować kogoś za wszelką cenę, skoro jego organy mogłyby posłużyć 5-ciu pacjentom, oznacza, że Świat oszalał znacznie bardziej, niż nam się wydaje…